22:45
Była 22:45, kiedy leżąc w łóżku pozwalałem odpłynąć mojej świadomości w sen, ostatni raz przechodząc przez listę rzeczy, które powinny być ogarnięte do tego czasu. Dzieci? W swoim pokoju i przykryte. Drzwi wejściowe? Zamknięte. Pranie? Rozwieszone. Kuchnia? Raczej zawalona brudnymi naczyniami, zabawkami i moimi kartkami, ale do posprzątania rano, przecież wstaniemy wcześnie. I tyle… sen…
Który przerwał płacz młodszego syna. Spojrzałem na zegarek: była 22:55. Nowy dzień zaczął się wyjątkowo wcześnie.
Pobiegłem szybko do ich sypialni, choć świadomość do ciała wracała niechętnie, na pewno nie równocześnie z równowagą, gdyż wpadłem na drzwi. Ale nie chciałem, żeby młodszy obudził starszego, więc ból pomógł w wybudzeniu.
– Ciiii… – powiedziałem delikatnie podchodząc do łóżeczka.
– Nie, mama – odpowiedział mi siedzący w białym łóżeczku ciemny kształt.
– Nie ma mamy synku, jest w pracy. Mogę ja Ciebie przytulić? – moja ręka powędrowała w stronę głowy dziecka, ale została brutalnie odepchnięta małą łapką. Ostatnio dużo czasu spędzaliśmy razem i przywykł do tego, że w nocy to nie ja do niego przychodzę. Ale każdy okres świąteczny kończy się wyjazdem służbowym.
– Nie, nie, nieeeeee – powiedział i w ryk.
– Cichutko, proszę, bo obudzisz brata. Położyć się obok ciebie?
– Mama…
– Nie ma mamy synku…
– Mama, mama, mama?
– Nie, nie ma mamy – nie chcę, żeby się rozbudził, może jest jeszcze szansa na sen. – Może chcesz się położyć ze mną w łóżku?
– Ta, ta, taaaaak – odpowiedział żwawiej, niż bym sobie tego życzył.
Delikatnie wyniosłem go na rękach ze strefy zagrożenia dźwiękowego do naszej sypialni.
– Mama? – spytał.
– Niestety synku, mama jest w pracy – powiedziałem szeptem próbując przytulić zimne ciałko, które ewidentnie zdążyło się w ciągu 10 minut i odkryć, i zmarznąć. Płacz, wrzask i odpychanie mnie jasno mi powiedziało, że tata tej nocy to za mało. – Chcesz pić? – zapytałem podając butelkę z wodą, co okazało się błędem strategicznym, gdyż tym razem dziecięca dłoń odtrąciła butelkę na tyle mocno, że uderzyła mnie nią w nos.
Następnie dziecko postanowiło kopać, przekładać, wiercić się, ale przynajmniej robiło to cicho. Próbowałem go przykryć, on z łatwością wierzgał kołdrę z mocą wkurzonego źrebaka. Próbowałem go przytulić, co zawsze kończyło się odepchnięciem. Ale leżeliśmy, trwaliśmy. Może nawet zasnęliśmy obydwaj?
Ale do czasu. Z płytkiego tym razem snu wyrwał mnie płacz siedzącego obok mnie dziecka.
– Chcesz pić?
– Nie.
– Chcesz mleczka?
– Nie.
– Przytulić cię?
– Nie, nie, nieeeeee
Dziecko jest ewidentnie w nastroju przeciwnym do spania.
– Ok… może chcesz zobaczyć bajkę?
– Tak – rzucił zdecydowanie i zaczął gramolić się z łóżka. Zatrzymał się w połowie drogi. – Yyyy, yyy, yyymmm? – zapytał, a ja doskonale wiedziałem o co mu chodzi.
– Tak, możesz wziąć smoka.
Jeszcze żwawiej ruszył do salonu. Ruszam niechętnie za nim biorąc ze sobą kołdrę. Patrzę na mieniący się w ciemności zegar kuchenki. Jest 1:45. Rozkładam sofę, przykrywam dziecko.
– Ok, co chcesz oglądać. Tomka?
– Nie.
– Peppę?
– Nie.
– Toy story?
– Nie, nie, nieeeee.
– Hmm… to może Blaze’a?
– Tak.
Włączam bajkę o mówiących autach terenowych, czy wyścigowych, nie wiem dokładnie, ale jest dużo matematyki w tych ich zadaniach. Siedzę przez chwilę tępo obok, ale uznaję, że trzeba go przebrać, więc zmieniam pieluchę i zastanawiam się, ile tu siedzieć. Ten proces przerywa ruch na korytarzu. Wstał starszy syn. Idzie do toalety. Ja za nim – żeby tylko do nas nie dołączył.
– Tato, ja jeszcze jestem zmęczony, położyłbym się pod kocem… – rzucił do mnie znad muszli.
– Synku, jest noc. Kazik się obudził, ale ty wracaj do łóżka, ok?
– Pójdziesz ze mną?
– Na chwilkę tak.
Idziemy do ich sypialni. Starszy syn kładzie się zaspany, przytulam go.
– Tato, ja tę poduszkę w kredki przekażę mojemu synowi z pokolenia na pokolenie, dobrze?
– Ok… – mówię i przypominam sobie, że rozmawiał o tym z dziadkiem i wie, że to kiedyś była moja poduszka, czyli nie jest to aż tak dziwne zdanie słyszane co prawda z ust 5-latka o 2 w nocy, ale jednak nie aż tak dziwne.
Wracam do salonu. Na szczęście problemem jest nadal tylko młodszy syn. Bajka się kończy.
– Synku, chcesz wody?
– Nie.
– Mleczka?
– Nie.
– Wrócić do łóżka?
– Nie, nie, nieeeee – mówi zdecydowanie. – Yyyy, yyymm, yy? – pyta, a ja wiem doskonale o co mu chodzi.
– Jest noc synku, koniec oglądania. Trzeba spać.
Wyłączam telewizor, kładę się obok niego. Próbuję przykryć. Nogi idą do góry, kołdra spada. Stopy są w górze. Wiem, że jestem debilem, co zrobić? Łaskoczę go w stopę. Nie mogłem się powstrzymać. Całe ciało krzyczy „nie, co ty, po co go wybudzasz? To nie ma sensu, zrobisz to rano. Co za różnica?”, ale oczywiście chęć wzbudzenia śmiechu u dziecka jest silniejsza niż wszystkie głosy wewnętrzne. Więc łaskoczę go w wystawioną stopę, on chichocze i oczywiście wystawia drugą stopę mówiąc: yyy, yyymmm, yy! – i ja doskonale wiem, że mam połaskotać drugą stopę, a potem znów pierwszą i drugą itd. A mój głos wewnętrzny mówi tylko ironicznie „nie no, zajebiście, świetnie, super”. Ale co tam, mnie to się w sumie podoba.
I tak leżymy, gadamy, próbujemy się uśpić. W końcu odpływamy.
Budzę się o 6 rano nagle, z myślą, że czegoś nie zrobiłem. No bo nie zrobiłem, trzeba przed wyjściem posprzątać kuchnię. Ale młodszy syn jeszcze śpi, starszy też… zrobię to w 5 min przecież. Zasypiam jeszcze raz i budzi mnie godzinę później uśmiech młodszego syna, który nie chce wstać, bo fajnie mu się leży. 10 minut później kładzie się przy nas starszy syn, a ja wiem, że już jestem spóźniony, ale przecież się uwinę w 5 minut.